Studia humanistyczne cieszą się coraz mniejszą popularnością. Czy tak samo było kiedyś? Co się zmieniło na przestrzeni 40 lat? I przede wszystkim, jak może wyglądać kariera absolwenta polonistyki? Przeczytajcie wywiad Agnieszki Dziemian z Tadeuszem Gudalewskim.
Pewnie Pan słyszał, że na studia filologiczne decyduje się coraz mniej osób. Jak Pan myśli, z czego to wynika?
Najważniejszą rolą studiów nie jest zapewnienie pracy. Studia mają rozwinąć Twoje pasje i wzbogacić Ciebie, jako człowieka. Kiedyś studenci walczyli o uczelnię, a teraz to uczelnia walczy o nich. Dzisiejszy świat rządzi się innymi prawami i ludzie wybierają studia, które według nich zapewnią im pracę.
Czemu wybrał Pan akurat filologię polską?
Rodzice zachęcali mnie i moje dwie siostry do podjęcia studiów. Oni, prości rolnicy, zwykli mawiać, że praca na wsi jest bardzo ciężka, a w rejonie, z którego pochodzimy - mało dochodowa. Rodzice po prostu chcieli, by było nam lżej niż im. A dlaczego filologia? Już w szkole podstawowej bardzo dobrze się uczyłem, brałem udział w konkursach i wygrywałem je. Najlepsze wyniki osiągałem z przedmiotów humanistycznych. W liceum byłem w klasie ogólnej, jednak najbardziej interesowała mnie historia i literatura. Każdą wolną chwilę spędzałem na czytaniu, więc chyba nie miałem innego wyboru - po prostu musiałem pójść na studia polonistyczne (śmiech).
Jak Pan wspomina studia?
(śmiech) Ten czas wspominam w dwojaki
sposób. Był czas na zabawę i każdy wykorzystywał go w 100%, ale była też nauka,
która nie raz dała nam w kość. Myślę, że dzisiejsi studenci mało różnią się ode
mnie i moich kolegów. My tylko mieliśmy trudniej, ponieważ nie było komputerów
i na zajęcia trzeba było przygotowywać się w czytelni. Była też druga
ewentualność – nie nauczyć się i po cichu liczyć na szczęście. Ale to się
rzadko zdarzało, ponieważ nasi wykładowcy mieli przysłowiowego nosa do
niewiedzy.
A sama
nauka?
Jak to nauka. Jednym przychodziła z
łatwością, inni musieli przejść drogę przez mękę. Osobiście zawsze wolałem
przedmioty z literaturoznawstwa. Podejście studentów zależało w dużym stopniu
od osoby prowadzącej zajęcia. Jeśli był to nauczyciel wymagający i nieprzyjemny
– uczyliśmy się dniami i nocami, bo najzwyczajniej w świecie baliśmy się
egzaminu. Myślę, że po dziś dzień to się nie zmieniło. Na jedne zaliczenia
idzie się z uśmiechem na twarzy, inne wywołują strach, nawet jeśli cały
materiał student umie na pamięć.
Słyszałam, że
studiował Pan z panem Bogusławem Nowowiejskim, który jest dziekanem Wydziału
Filologicznego na Uniwersytecie w Białymstoku. Jak Pan wspomina go jako kolegę?
Z Bogusiem byliśmy dobrymi
kolegami. Mieszkaliśmy razem, więc dużo czasu spędzaliśmy ze sobą. Od samego
początku wiedziałem, że zajdzie daleko. Zawsze był sumiennym studentem,
kierującym się zasadą „najpierw obowiązki, później przyjemności”. Kiedy była
jakaś zabawa, wszyscy rwali się, by pójść na nią jak najszybciej. Boguś
dołączał do nas dopiero po skończeniu nauki. Przy okazji był jednym z
nielicznych, który po zabawie potrafił wstać z samego rana i pójść na zajęcia.
Jak wyglądała Pana
kariera zawodowa?
W 1979 roku ukończyłem studia. To
były inne czasy, łatwiej było o pracę w zawodzie. Po prostu złożyłem podanie i…
otrzymałem propozycję pracy w Zbiorczej Szkole Gminnej w Krypnie. Oczywiście
przyjąłem ją, bo miałem już żonę i syna na utrzymaniu. Zamieszkaliśmy wszyscy w
Krypnie. W 1980 roku poszedłem do Szkoły Oficerów Rezerwy na przeszkolenie
wojskowe. Po roku wróciłem do Krypna i pracowałem jako nauczyciel języka
polskiego przez sześć lat. Później awansowałem i zostałem wicedyrektorem
tamtejszej szkoły. To był tzw. szok termiczny zarówno dla kadry, jak i uczniów.
Byłem stanowczy i nigdy z nikim nie wdawałem się w dyskusje. Miało być tak, jak
powiedziałem. Dlatego też moi koledzy z kadry nauczycielskiej mówili na mnie
„Leoncio”. To przezwisko zawdzięczam postaci ze słynnego niegdyś serialu
„Niewolnica Isaura”. Leoncio był osobą, której wszyscy się bali. Z kolei
uczniowie za plecami nazywali mnie „wściekłym kojotem” (śmiech).
Na początku lat 90’ przeprowadziłem się z
rodziną do Białegostoku. Przez dwa lata dojeżdżałem jeszcze do pracy w Krypnie.
W 1992 roku zrezygnowałem z posady wicedyrektora, ponieważ dojazdy zajmowały
sporo czasu i męczyły mnie.
Później zaczęła się Pańska kariera w Zespole Szkół Zawodowych nr 6 w
Białymstoku.
Zgadza się. W 1993 roku zostałem nauczycielem w
ZDZ. To było wyzwanie dla mnie – ja, kochający literaturę i uczniowie, którzy
skupiali się na nauce zawodu a nie na „zwykłych” przedmiotach. Od samego początku mówiłem im, że szkoła
zawodowa ma przede wszystkim nauczyć ich zawodu ale muszą też znać minimum
materiału z innych lekcji, bo przecież nikt za nich nie zda matury. Chyba to do
nich dotarło, bo na przerwach nauczyciele przybiegali do pokoju
nauczycielskiego i mówili: „Jakie znowu, do licha, wymyśliłeś zadanie, że
uczniowie na naszych lekcjach odrabiają polski? Uczą się na Twoje zajęcia, a na
naszych nie uważają!”. Myślę, że po
prostu czuli przede mną respekt i trochę się mnie bali.
Później, w 2001 roku zostałem
wicedyrektorem. Uczniowie ZDZ-ów mówili na mnie „kamienna twarz”- z czasem
dowiedziałem się, że to dlatego, iż nigdy nie krzyczałem, nie ścigałem, nie
okazywałem swych emocji. Jeśli uczeń coś
przeskrobał – brałem go do odpowiedzi przez kilka dni. Czasem pytał: „za co?”,
odpowiadałem: „są zasady, których należy przestrzegać”. Póki pracowałem na
Transportowej, nie zdarzyło się, by jakiś uczeń popełnił błąd swoich kolegów.
Myślę, że przekazywali sobie jakie zachowanie uznałem za nieodpowiednie. Mój
najstarszy syn mówił, że jak wychodzę na korytarz to „dzieci milkną, kwiaty
więdną”. Ja po prostu wykonywałem swoją pracę. Nie tylko uczyłem, ale i
wychowywałem.
W 2006 roku
odszedł Pan na emeryturę. Dlaczego?
Praca z młodzieżą jest trudna, wyczerpująca ,
ponieważ uczniowie są różni: lepsi, gorsi. Ale to nic w porównaniu z pracą
dyrektora. Zmieniły się przepisy, dostaliśmy kolejną stertę zakazów i nakazów,
papiery są w stanie wykończyć nawet najlepszych. Zamiast skupiać się na naszej
pracy – pracy pedagoga, wychowawcy – brnęliśmy w masie bzdur. To był impuls do
rezygnacji.
Podoba się Panu życie emeryta?
Początkowo było ciężko. Stałem się nerwowy.
Wracałem do domu i nie odzywałem się do żony, dzieci. Szczerze mówiąc, nie
chciałem również, by rodzina się do mnie odzywała. Pragnąłem ciszy. Musiało
minąć sporo czasu, bym wrócił do równowagi.
Później, krok po kroku, zacząłem robić to,
o czym zawsze marzyłem.
Czyli?
Czyli w końcu miałem czas dla siebie. Zacząłem
podróżować i zwiedzać świat. Do każdego
takiego wyjazdu sumiennie się przygotowuję: szukam informacji o historii,
kulturze, architekturze kraju do którego jadę.
A później już słucham przewodnika i robię mnóstwo zdjęć.
Oprócz podróżowania, co Pan
lubi robić w wolnym czasie? Coś związanego z językiem, polonistyką?
Oczywiście! Cały czas jestem ogromnie związany
ze swoim wykształceniem. To nie przypadek, że jestem tym, kim jestem. Uwielbiam
programy publicystyczne, historyczne. Cały czas pytam siostrzenicę, co teraz
jest w programie studiów polonistycznych, opowiadamy sobie nawzajem anegdotki
ze studiów. W każdej wolnej chwili
czytam. A kiedy chcę chwilę odpocząć od miasta – pakuję się do samochodu i jadę
do swoich rodziców, aby poczytać na świeżym powietrzu. A przy okazji – pomóc im
na gospodarstwie.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.